piątek, 17 lipca 2015

"Pas de deux" - Oneshot

Cześć Wam,
Kompletnie nie wiem co mogę powiedzieć o tym oneshocie. Dla mnie jest on dość dziwny. Czasami sama siebie nie rozumiem i nie rozumiem tego o czym piszę.
Tak w ogóle!
Słyszeliście o tomiku LN poświęconym tylko Izayi? Przekopałam kilka stron internetowych i znalazłam nawet kilka spoilerów, które swoją drogą są całkiem... Smutne. Przynajmniej dla mnie. Podobno bardzo są ukazane wewnętrzne emocje samego Izayi, co on przechodzi, czuje, jak się zmienia...
Nie wiem, czy jesteście na bieżąco z novelką, więc nie chciałabym Wam spoilerować (chociaż mnie kuuuuusiiii~) tego co tam się dzieje. Cóż, rzeknę tylko, iż nie mogę się doczekać aż będzie chociażby po angielsku do przeczytania.
I tak już nawiązując do novelek. Nie wiem czy wiecie, ale Kotori zrobiło ankietkę na temat Light Novel (---> Tutaj <---) i wiecie... Jeśli drrr!! zdobędzie dużo głosów, to może będzie cień szansy, że wydadzą to tutaj, w Polsce. Byłoby miło, czyż nie? Więc jak ktoś... Coś... ;>
Nie przedłużając:



''Pas De Deux''


Dryfuję. Można by rzec, że poruszanie się z dziecinną łatwością na wysokościach jest czymś chorym i trudnym do pojęcia. Sądzę, że tylko ci, którzy nigdy nie próbowali, są zdolni do takiego stwierdzenia. Nie należę do nich ja, nie należą do tych osób ludzie, którzy próbowali popełnić samobójstwo na jakimkolwiek z pięter. Ponieważ jesteśmy ludźmi, nawet najmniejsza wysokość wywołuje u nas lęk i strach. Nawet najmniejsza pokonana wysokość jest powodem do dumy i chwalenia się. Dlaczego? Tylko dlatego, że złamaliśmy jakąś odgórną barierę, która chroni nas przed popełnianiem błędów. Niestety przez nią nie możemy czuć się wolni. A gdy już się tacy poczujemy... Albo opuścimy to miejsce, nie zdążywszy rozłożyć skrzydeł i upadając na zimny beton, albo przeżyjemy. Silniejsi niż zawsze.
Postawiłem jedną stopę na krawędzi dachu, całkowicie pewien swego ruchu. Lecz czy były kiedykolwiek dni, kiedy nie byłem czegoś pewny? Dni, w których czegoś nie planowałem, choć chciałem? W tych dniach pojawiał się Shizuo. Jeśli tylko w danym dniu pojawiał się ten blondyn, automatycznie mogłem uznać wszystko co zaplanowane za przekreślone. Nie mogłem nad tym zapanować.
Nie mogłem zapanować nad nim.
Postawiłem drugą stopę na krawędzi dachu, już wiedząc, że jeśli za bardzo się przechylę, to mogę spaść. I nie przeżyć. Wybieranie sobie dziesięciopiętrowego wieżowca na takie wyczyny jest dość ryzykowne. Mimo to... Czym byłoby moje życie bez ryzyka? Dlatego też istnieje w nim Shizu-chan. Jako moje ryzyko, ale jednocześnie bezpieczne ryzyko. Stałe. Niezmienne. To, że nie umiem go przewidzieć nic nie znaczy. Nawet jeśli nie znam jego ruchów, to mam tę świadomość, że one chociaż nadejdą. Jedyna rzecz wiadoma dla mnie z jego strony. Dlatego to moje ryzyko jest takie pewne. Dlatego tak przy nim trwam.
Poczułem nagły podmuch wiatru, więc chcąc go wykorzystać, rozłożyłem ręce i odchyliłem lekko głowę, aby świeży powiew rozwiał mi włosy i przewinął się przez moją kurtkę.
Nawet on był niebezpieczny. Tak potrzebny, a jednocześnie niszczycielski. Mógłbym uznać, że na tej wysokości nawet on chce dopełnić ryzyka i zepchnąć mnie z krawędzi.
Przystąpiłem parę kroków, delikatnie, jakby podłoże pode mną miało się za moment zawalić. Kroki nie były zbyt długie. Robiłem minimalne przerwy, aby zwyczajnie nie stracić czujności i z własnej głupoty nie spaść. Co nie znaczyło, że nie próbowałem czegoś nowego. Gdy wyciągnąłem prawą nogę i oparłem ją na palcach stopy, od razu odbiłem się i wciąż z rozłożonymi rękoma okręciłem gwałtownie wokół własnej osi, aby za moment postawić lewą stopę obok i zachować równowagę.
Igrałem z życiem. Inaczej tego nazwać nie umiem.
Co chwila przystępowałem z nogi nogę, podskakiwałem, aby z dumą stanąć z powrotem na nogi. Spacerowałem tyłem, spoglądając co chwila w dół. Na moich ludzi.
Tak, to prawda. Niszczyłem im życia. Kochałem to robić, kochałem patrzeć jak są bezradni. Od czasu do czasu kochałem też wybierać sobie na cel przypadkową osobę, aby tylko pobawić się jej kosztem i zostawić, aby mnie znienawidziła. Karmiłem się ich negatywnymi uczuciami. Im bardziej okropne były, tym lepiej się czułem. Manipulowałem. Tak. I wcale się z tym nie kryłem.
Po paru krokach znudziło mi się takie bezcelowe spacerowanie, więc usiadłem przy krawędzi, obserwując co się dzieje na dole. Jestem niemalże przekonany, że gdyby siedziała obok mnie całkiem normalna istota - zanudziłaby się. W przeciwieństwie do mnie nie zobaczyłaby nic nadzwyczajnego i ciekawego w ruchu ulicznym pod tym wieżowcem. A mnie mogła uszczęśliwić najmniejsza drobnostka. Nie musiało się dziać nie wiadomo co. Mi wystarczyło samo to, że widziałem różne emocje na twarzach tych wszystkich osób. Nawet, gdy szli sami, z nikim nie rozmawiając... Ich mimika twarzy zdradzała emocje związane z przemyśleniami.
To wszystko nie znaczy, że nie uwielbiam dziwnych, niecodziennych zdarzeń. Nie znaczy, że nie ekscytuję się uczuciami wywołanymi przez niespodziewane przypadki.
Dlatego tak często denerwowałem Shizuo. Dlatego tak często robiłem wszystko, by powodował wypadki, by niszczył, robił zamęt. Aby zobaczyć te wszystkie uczucia na twarzach innych. Był tylko moim narzędziem tortur. Tortur wewnętrznych emocji każdego człowieka, które tak bardzo chcą ukryć, a które mimowolnie wypływają na ich oblicza. Bez niego nie byłoby to takie proste.
Może trochę nieświadomie... Pomagał mi w moich planach.
Nieprzewidywalny. Lecz tak przewidywalny, gdy stwarzał ryzyko. Dla mnie i dla innych ludzi. Moje ryzyko. Mój fakt, że nie wiem co zrobi, ale jednocześnie wiem. Czy to nie cudowne?
Mógłbym się w tej chwili tak pogubić w tym co Shizuo robi. Gdyby był przewidywalny nie byłoby to takie proste. Nie mógłby być tym narzędziem. Dlatego nie chcę by się zmieniał.
Potworne narzędzie nad ludźmi. Potwór w rękach boga. Nieświadomy, że w tych rękach się znajduje, ale niemogący nic z tym zrobić. Rękach, które tak często same niszczyły. Potwór niszczący fizycznie i bóg niszczący psychicznie. Idealnie zgrani.
Obróciłem się na plecy, wywijając jeden kącik ust do uśmiechu. Jakie to było cudowne. On tam na dole, moje narzędzie. Ja tu na górze. Bóg nad ludźmi. Brzmi trochę jak teatr kukiełkowy, gdy to jedna osoba siedzi na górze i pociąga za sznureczki, aby lalki tańczyły jak on tego chce.
Dzięki Shizu-chanowi nie musiałem nic robić. Wypuściłem swoją zabawkę, aby niszczyła ludzi. A ja dzięki temu mogę tylko patrzeć. Bez wysiłku. Idealna synchronizacja. Ja i on. Kiedy ja się ruszam, on idzie w moje ślady. Gdy on zaczyna, staram się go dogonić. Nasz mały, prywatny taniec. Taniec, gdzie najpierw prowadzimy siebie nawzajem, by po chwili wypuścić siebie z objęć i indywidualnie rozpocząć działanie. Taki taniec wygląda trochę jak mechanizm. Robimy już to wszystko automatycznie. A to wszystko dlatego, że po tylu latach jesteśmy tego nauczeni na pamięć.
Zaśmiałem się cicho do swoich myśli i przeciągnąłem, przez co ręce zaczęły wystawać poza krawędź budynku. Po paru minutach takiego bezczynnego leżenia, wstałem i otrzepałem się z niewidocznego kurzu. Zerknąłem po raz ostatni na ludzi kątem oka.
Jak bóg... Sam na górze, podczas, gdy moi ludzie walczą o życie tam na dole. Mógłbym poczuć się tu samotny, gdybym na nich nie patrzył. Odczuwałbym tę ciszę i poczucie bycia samym. Lecz, wystarczy jedno spojrzenie w dół, aby to wszystko zniknęło. Niesamowite. Niesamowite jak na mnie działali.
Westchnąłem i dość radosnym krokiem, usatysfakcjonowany tym wszystkim co mnie otacza, zszedłem szybko na dół.

Dopełnieniem tego wszystkiego jest walka. Jeśli nie walczysz, nie sprawdzasz na czas swoich umiejętności, przez co odpadasz z gry. I nie możesz wygrać ostatecznej rozgrywki.
Gdyby miał określić nasze gonitwy poprzez muzykę, zdecydowałbym się na coś, co z powolnego tempa zamienia się w prawdziwe tornado. Nie określałoby ono tylko naszych kłótni i walk.
Gdy słyszy się muzykę, która ze spokojnej powoli, stopniowo, kolejnymi nowymi nutami i dźwiękami przeradza się w naprawdę coś głośnego, coś, co wręcz krzyczy tak, że chcemy dołączyć, zaczyna się ją przyrównywać do ludzkich emocji. Bo my jesteśmy jak muzyka. Można na ten przykład wziąć chociażby wkurzenie Shizuo. Ze spokojnego, powoli, wolnymi kroczkami przeradza się w burzę nie do ogarnięcia. Dlatego taka muzyka w nas gra. A ja się do niej dopasowuję.
Gdy rzucam w niego kilkoma zdaniami, a potem wraz z nimi kilkoma nożykami, które chcąc, nie chcąc Shizu-chan łamie, zaczyna się nasz taniec. Od powolnych rytmów. Jego kroków w moją stronę, które świadczą, że zaraz akcja zacznie się rozwijać. Od moich kroków, które stawiam do tyłu, aby móc się przygotować na kolejne kroki w stronę ucieczki przed nim. To się nazywa synchronizacja. Narzędzie działa zgodnie z wolą boga. Po niedługim czasie, dochodzi nowy rytm. Szum wyrywanych znaków, trzask zgniatanego metalu, czy huk upadających ciężkich rzeczy. To wszystko to melodia dla naszych uszu. I kolejne kroki. Tym razem stawiane bardziej chaotycznie, bo muzyka przyspiesza. Kolejny dźwięk jest gotowy do wykonania, gdy znak drogowy leci w moją stronę i nie trafiając, upada na asfalt.
A to wszystko zbiera się razem i kończy jego wrzaskiem, gdy ja uciekam, wywijam się z zasięgu jego wzroku, a on nie może mnie znaleźć. Ogłuszającym dla tych, co stoją bliżej. Przerażającym dla tych, co stoją dalej i nie wiedzą gdzie się schować. Są to właśnie te ostatnie sekundy melodii, gdzie wszystkie dźwięki zbierają się razem, próbując skończyć piosenkę. Po krótkich chwilach od ostatniej sekundy tańca, wszystko ucicha. I wraca ten sam spokój, co był przed spektaklem.
A ja, już schowany bezpiecznie widzę ile emocji to wszystko wywołało na twarzach przypadkowych ludzi. Strach, przerażenie, ukrytą głęboko ekscytację, zszokowanie, bezradność i wiele więcej... Tyle tego jest. tyle się tego wylewa z ludzi. Tyle tego kryje się w nas! Tak dużo, że aż nas samych przerasta! Tak niesamowitych, że sami nad nimi nie panujemy!
Właśnie tak to wszystko działa... Nasz krótki, codzienny taniec, nasza krótka zagrana melodia... Nasza synchronizacja, nasi widzowie... Widzowie życia, spektaklu, Pas de deux życia.
Więc, Shizuo-kun...
Tańczmy codziennie. Tańczmy codziennie coraz więcej. Razem, już zawsze.
Jako idealnie dopasowani, idealnie odwzorowani. Ja i ty. Jako jedna machina. Wprowadzajmy nowy zamęt na tym świecie. Wprowadzajmy nowy rytm. Od nowa. Od nowa. I od nowa.
Tańcz ze mną i nie przestawaj. Bo Pas de deux nie da się samemu zacząć. Ani samemu skończyć.

piątek, 10 lipca 2015

"Run to you" - Shizuo x Izaya

Witam Was w wakacje.
Jak Wam mijają?
Powiem szczerze, że ja odczuwam nic innego jak nudę. Cholerną, okropną, nudną nudę. A na tym się nie kończy. Bo nic mi się nie chce.
W sumie jedyne co robię, to oglądam ciągle dramy >D No i oprócz tego zapisałam się na kurs prawa jazdy. No i niedługo zaczynam pierwsze jazdy. Świeć Boże nad duszami niewinnych istot będących akurat na ulicy [*]
Coś co widzicie niżej to inspiracja piosenką o tym samym tytule (ha! ale jest kilka piosenek o takim tytule!), tyle, że to nie songfic. No i sugerowałam się tylko pojedynczymi słowami, ech.
Z ciekawości przejrzałam wszystkie notki jakie mam na w notatniku i aż się zaśmiałam. Wszystko pozaczynane i niepokończone. Chyba rekordowym opkiem jest songfic zaczęty dokładnie dwa lata temu... XD
No nic, miłego czytania i w ogóle, a ja idę szukać jakieś piosenki, która by zastąpiła Malformed Box~.



''Run to you''


Śmiech. Kilkunastosekundowe ciosy. Kolejny śmiech. Chichot. Krew. Strach? Niepewność? Znudzenie. Zaczepki? Prowokacja. Ból. Śmiech. Kolejny cios. I ciągle, i ciągle, i ciągle, i ciągle, i ciągle, i ciągle, i ciągle, i ciągle, i ciągle...
I ciągle to samo.
To wszystko wygląda jak przepis na jedność. Dla jednych niektóre słowa mogą oznaczać rozpadanie się na części. Zburzenie rzeczywistości, realnego świata. Coś niemożliwego. Rujnowanie związku. Zabawa.
Jednakże ja rozpadam się bez ciebie. Bez ciągłych walk, sprzeczek, kłótni czuję, że jestem nikim. Może to tylko wytwór mojej wyobraźni? Bo wiesz, podobno to co widzimy jest skutkiem oćpania się tlenem. Gdy oddycham, czuję, że cię nienawidzę, że to mnie rujnuje. Jednakże, gdy dociskasz swoje palce na mojej szyi, rzeczywistość dobija się do mnie i przy braku tlenu zaczynam pragnąć. Wiem, że wtedy jestem na swoim miejscu. Że istnieję, że moja rzeczywistość się w ten sposób objawia. Moje roztrzaskane jestestwo wraca do normy. Bo jesteś obok mnie i nienawiść zastępuje coś innego. Mimo, że tracę energię i prawdopodobnie przegrywam z Tobą walkę, jest dobrze. Bo tak ma być. Dopóki w moich oczach jesteś bestią, potworem bez sumienia, czuję, że wszystko jest na swoim miejscu. Nie mógłbym czuć tego, gdybyś był człowiekiem. Bo wiesz... Ani Ty, ani ja nie jesteśmy normalni.
Zimno ceglanych murów trzyma mnie przy Ziemi. Nie chcę odlecieć, więc ostatkami sił przytrzymuję się ich. Czuję, jak to wszystko posuwa się za daleko, jak niewiele mi brakuje. Umierasz, bo ludzie zabierają Ci swój jedyny narkotyk, dawkowany od dzieciństwa. Jestem zbyt do niego przyzwyczajony od tylu lat, aby nie czuć się niekomfortowo.
Odliczam do 10, do 15, 20, 25, 30... Nie wiem ile czasu potrafię wytrzymać pod taflą wody. Nie wiem, nie pamiętam. Ale chyba w jednym i drugim przypadku potrafię wytrzymać tyle samo bez tlenu, prawda?
Ty też to wiesz. Dlatego po doliczeniu do 47 czuję jak dyskomfort w okolicach mojego karku się zmniejsza. Przez lekko przeszklone oczy widzę Twoją skrzywioną minę.
Skoro tak bardzo wykręca Cię od środka zostawienie mnie przy życiu, to czemu zwyczajnie mnie nie wykończysz?
Ty też. Ty też rozpadałbyś się bez jednego swojego fragmentu. Bez fragmentu naszej chorej, codziennej słodkiej układanki. Nie przeżyłbyś bez niej. Nie przeżyłbyś beze mnie.
Dlatego warczysz do mnie po raz ostatni tej nocy i odchodzisz szybkim krokiem nawet na mnie nie spoglądając.
Dlatego starasz się powstrzymywać swoje wściekłe instynkty prawdziwej bestii i dajesz mi żyć. Litujesz się nad ofiarą?
A czy to czasami nie Ty w naszym przypadku jesteś ofiarą?
Opieram się rękoma i plecami o ścianę, odchylając odrobinę głowę do tyłu, aby spojrzeć na bezchmurne niebo. Ile to już razy to samo niebo i te same gwiazdy widziały takie sceny? Ile w tym czasie zdołało ich spaść, zawiedzionych naszymi czynami?
Coś było mocno nie tak. Samo nasze zachowanie zaczynało odbiegać od normy. O ile nas można było nazwać normą.
Ponieważ każdy z osobna żyjący na tym świecie wykorzystał kawałek siebie, aby obok wytworzyć własną, przytulną, miłą normalność. Coś w czym czują się pewnie i gdzie nie boją się być. Każdy z nas chce spokoju. Tyle, że nie wszyscy w ten sam sposób. Nie wszyscy chcemy, aby ten spokój był tak jednolity i nienaruszalny.
Ucieczka od monotonności. Dla ludzi tym może być nasze zachowanie. Zachwianie naszej normalności przez chwilową ucieczkę w nieznane.
Ponieważ każdy z osobna żyjący na tym świecie chce chwili rozrywki. Dreszczyku emocji.
A co jeśli nasze życie to tylko i wyłącznie masa emocji? Co jeśli oprócz tego chcemy na chwilę tej ''normalności''. Normalnej w sensie dla ludzi. Bo dla nas ona nie istnieje na co dzień. Każdy kiedyś może być zmęczony swoją normą.
Przymykam na moment oczy i uśmiecham się do siebie, po czym otwieram je powoli. Wyciągam prawą rękę ku niebu otwierając szeroko dłoń i patrząc jak migoczące punkty przelewają mi się między palcami.
Kolejna noc. Kolejna noc z moimi przemyśleniami o Tobie. Ostatnio mam wrażenie, że zamieszkałeś w mojej codzienności. Zasiałeś w niej jak chwast i nie chcesz zniknąć.
Czy mi to przeszkadza?
Śmieję się do siebie, aby po chwili zamaszystym ruchem ręki przeciąć nocne niebo.
Nie, ponieważ szukam Cię w moich myślach całą noc.
I dopóki tam jesteś, czuję namacalny dowód na istnienie naszej normalności.

- Niesamowicie jesteś uparty przychodząc tu ciągle i ciągle... - 'I ciągle, i ciągle, i ciągle, i ciągle...', dopowiadam w myślach, gdy słyszę Twój głos i widzę twoją sylwetkę. Chcę się nawet zaśmiać. Tak dość radośnie. Nie zważając na okoliczności, czy konsekwencje. Bo znowu możemy czerpać pełnymi garściami z naszej normy. W naszej codzienności, w której byłoby tak nudno, gdyby nie było tej normalności.
Pomimo chęci posłania Ci uśmiechu, ja tylko stoję, wyciągając w Twoją stronę nóż sprężynowy, towarzyszący mi od lat naszych walk. Kolejna rzecz, która zobaczyła tylko normalności i tyle dni odbiegania od niej.
Mojego uśmiechu nie ma. Za to zamykam oczy, nie zważając na niebezpieczeństwo i przekręcam powoli głową parę razy, tak jak to robiliśmy kilka lat temu na zajęciach w-f'u w szkole. Pamiętam jak zawsze mierzyliśmy się wzorkiem, gdy byliśmy tylko w jego zasięgu.
Po chwili przypomina mi się moment dzień wcześniej, gdy zaciskałeś na mojej szyi swoje palce i otwieram oczy, na chwilę zaprzestając ruszania głową. I znowu widzę je. Gwiazdy. Jeszcze jakoś szczególnie ciemno nie jest. Ale one już tu są. Są, były, będą. Zawsze. Tak jak my. Kładę dłoń na swojej szyi i tak jakby mnie strasznie bolała, zaczynam ją masować, ponawiając ćwiczenie, ale tym razem kręcąc głową w przeciwną stronę. Nie zamykam już oczu. Patrzę na Ciebie przeszywającym i wyzywającym wzrokiem.
- Taak...? I co w związku z tym? - pytam, nie przerywając kontaktu wzrokowego i zaczynając kręcić nadgarstkiem dłoni, w której był nóż. - Cooo... W związku z tym~?
Patrzysz na mnie przez chwilę spokojnie, a ja w po paru sekundach zaprzestaje jakiegokolwiek ruchu, przyglądając Ci się uważnie.
Tak szczerze powiedziawszy jestem zdziwiony. Ty już dawno zacząłbyś mnie gonić.
Odbiegamy od naszej normalności, nawet tymi małymi kroczkami. Zwyczajnie odbiegamy.
Wzruszasz ramionami, po czym jak gdyby nigdy nic, podnosisz znak, który wcześniej odrzuciłeś i zaczynasz biec w moją stronę.
Gdybym Cię nie znał, stwierdziłbym, że zachowujesz się jak kobieta. Równie dobrze mogłeś odpowiedzieć ''bo tak''. A zamiast tego fakt, że bierzesz rozpęd, zmierzając w moją stronę, brzmi bardziej jak ''biegnę do Ciebie''.
Tak więc i ja dołączam do zabawy. Odwracam się na pięcie i zaczynam gnać przed siebie. Lecz daję Ci fory. Wiedząc jak to spowalnia, rozkładam ręce na boki i nie mogąc się powstrzymać, zaczynam się śmiać. To takie piękne. Cudowne. Niesamowite. Móc znowu dzielić z Tobą to samo powietrze, którym oddychamy, a które widzi kolejną z naszych walk.
Biegnę tak jeszcze parę chwil, po czym opuszczam ręce i biegnę już normalnie. Wiatr przyjemnie szumi mi w uszach i przepływa między moimi włosami. Za mną w pędzie ciągnie się mój płaszcz. Zawsze podczas pogoni miałem ochotę go zrzucić z siebie. Niesamowicie mi przeszkadzał i plątał się między nogami, gdy biegłem z kroku na krok coraz szybciej. Bywały też momenty, w których mało się nie przewróciłem. Dałoby to zdecydowanie duże szanse dla Ciebie. Jednakże wiedząc, że stracenie równowagi daje jakiś dreszczyk... Nigdy go nie ściągnąłem. I to dlatego ciągle go noszę. Dlatego stał się moim ulubionym.
Nie tyle co jest kolejną rzeczą, która widzi nasze zachowanie od lat. Jest też pretekstem do nadania trochę zabawy naszym walkom.
Widząc, że przede mną nie ma nic, w co niechcący mógłbym wbiec, odwracam do Ciebie głowę i patrzę na ten cudowny widok. Widok Twojego zdenerwowania, Twoja gniewna mina, jedna z wielu, a jedyna, która jest przeznaczona tylko dla mnie. Twoje lekko poczochrane włosy, plączą się wokół ciemnoniebieskich okularów.
Ty też masz taką rzecz. Rzecz, która daje Ci dreszczyk emocji. A przecież zawsze możesz w coś albo na kogoś wpaść, bo niewiele przez nie widać. Tak samo jest z Twoimi włosami. Przydługie blond włosy, lekko po wywijane, oplatające się przy oprawkach okularów. Niekiedy lekki wiaterek, chwila nieuwagi i pojedynczy kosmyk może Ci wpaść za szkła i zacząć przeszkadzać. A wtedy możesz mieć mniejsze szanse, aby mnie zabić.
Ale chwila... Przecież Ty nie chcesz mnie zabić. Miałeś zawsze tyle możliwości. Tak jak wczoraj...
Patrzę znowu przed siebie i niespodziewanie wbiegam w jakąś uliczkę.
Rozpadam się bez Ciebie - mógłbym rzec. Bez czucia wiatru, który smaga całym mną, owija się wokół mnie, tworząc swego rodzaju barierę. Wiesz, gdyby go nie było... Może przedmioty, które we mnie rzucasz, leciałyby szybciej i zginąłbym?
Moja własna mała tarcza.
Po paru metrach nieustającego biegu, widzę przed sobą ślepą uliczkę. Nie żeby to było jakieś zaskoczenie dla mnie. Z każdego wyjścia da się znaleźć sytuację, a ta była bardzo jasna.
Gdyby coś miało mi się stać, lecz miałbym szanse na ucieczkę - gdzieś tutaj znajdują się schody pożarowe, z których mógłbym skorzystać. Zawsze to jakaś opcja.
Biegnę jeszcze kawałek, aby za moment zatrzymać się tuż przy ścianie. Parę sekund później widzę, jak rzucasz znak, który wcześniej wyrwałeś i powolnym krokiem się do mnie zbliżasz.
Nawet te znaki. Znaki czy automaty. Czy cokolwiek innego. To wszystko widzi nasze walki. To wszystko zawsze nam towarzyszy. To wszystko na zawsze pozostanie naszą rutyną. To nigdy się nie zmieni.
Oddycham głęboko, trochę zmęczony po biegu i czuję jakbym tracił siły, przegrywał walkę z tlenem. Czuję jakby powoli chciał się ze mnie wymknąć, nie dając mi szansy na posmakowanie go. Jakby założył się o coś z Tobą i chciał mnie pozbawić życia tak jak Ty. A przecież to nie takie trudne. Pomimo odwiecznych walk, z których wychodzimy żywi, pomimo tego, że przez nie w oczach społeczeństwa już dawno mogliśmy zostać nazwani nieśmiertelnymi... Wciąż jesteśmy tylko kruchymi ludźmi. Wciąż łatwo można się nas pozbyć. A Ty wciąż tego nie wykorzystujesz.
I stoisz tak naprzeciwko mnie dużo bardziej zdyszany i zmęczony niż ja. Papierosy dają swoje znaki? Dym papierosowy wydychany z pomiędzy Twoich ust, z każdym warknięciem czy słowem oburzenia. Popiół strzepywany byle jak. Pamiętam jak kiedyś strzepnąłeś go na mnie, gdy złapałeś za moje włosy i mało ich nie przypaliłeś. Pamiętam to jak dziś. Mam to wryte w sercu.
Twoje papierosy też są świadkami naszego życia. Naszych przemian. Naszego rozwoju.
Gdy widzę jak podchodzisz do mnie, przypierasz mnie do muru i nachylasz się nade mną, wydychając ten śmierdzący dym, który również chyba chce mnie pozbawić życia, bo się duszę, zaczynam odchodzić od zmysłów. Ale tej nocy myślę, że widzę, iż zmienia się kolejna rzecz. Z każdym nowym dniem, pomimo naszej skrajnej normalności - tracimy jej część. Albo zastępujemy nową.
Mówiłem już wcześniej, że coś związane z Tobą jest niebezpieczne? Tak naprawdę już dawno przestałem się Ciebie bać.
Przysięgam, czuję, jakbyś zwyczajnie przyszedł po mnie po to, aby mnie wykończyć. Czy tym razem w końcu tak będzie i dopełnisz naszej normy?
Ale Ty dalej nachylasz się nade mną. Nie boisz się? W końcu mimo wszystko, ja dalej mam swój nóż. Mogę go w każdej chwili wykorzystać i pozbawić Cię życia. Życia, o które zawsze tak bardzo walczyłeś. O które obydwaj walczymy.
Stoisz tak jeszcze, po czym przekręcasz głowę tak, że twoje włosy łaskoczą mnie w policzek i przykładasz usta do mojej skroni. I tak stoisz. Kolejną i kolejną chwilę.
A mi wypada z dłoni nóż sprężynowy. To jest gorsze od najgorszej walki.
Przesuwasz ustami od mojej skroni, po policzku, aż do kącika ust i tam się zatrzymujesz. I nic więcej nie miało się stać. Próbuję Ci spojrzeć w oczy, ale jest za ciemno, a Twoja grzywka przykrywa mi widok. Jeszcze czuję Twoje zimne usta na moim rozgrzanym od biegu policzku. Czuje ten kontrast pomiędzy nami. Kolejny, który nas dzieli.
Odsuwasz się zaraz, patrzysz na mnie z politowaniem, jakbyś się zasmucił moim zachowaniem, po czym zaciągasz się na nowo tym samym papierosem.
Papierosem, który tym razem miał zobaczyć nową sytuację. I kompletnie niezrozumiałą.
- Mam dosyć tych walk. - mówisz cicho, po czym patrzysz na mnie jeszcze, odwracasz się i odchodzisz. A ja nic się nie odzywając, pozwalam to zrobić.
Jeśli miałbym coś rzec na temat chaosu w mojej głowie to tylko to, że dzięki twoim ruchom, zaprowadziłeś nową normalność w naszej małej codzienności. Codzienności z większą ilością pretekstów do uchwycenia Cię w swoich myślach. Bo tego w tym momencie chcesz, prawda? Chciałeś, abym się głowił, co mogłeś mi tym przekazać, o co chodzi. Chciałeś skołować kogoś, kto z reguły pozbawia logicznego myślenia innych. Ale Ty nie jesteś człowiekiem. Ty masz do tego prawo. Twoje prawa ustalam ja jako Twój bóg. I właśnie odznaczasz jedno z nich.
Patrzę na Twoją zanikającą sylwetkę, po czym puszczam się w pościg za Tobą, aby móc wyrazić zgodę na Twoje postanowienie. Aby móc je przypieczętować. Aby móc wkroczyć w nową, lepszą codzienność. Z Tobą.
Tak więc doganiam Cię. Łapię Cię. Nie puszczam Cię, dopóki mi tego nie wyjaśnisz.
Nowa normalność. Od dziś ja Cię gonię, a Ty próbujesz uciekać. Tylko próbujesz, bez szans.
Twoja siła i moje serce. Moment, w którym wszystko od nowa się narodzi. Nowa codzienność.
Od dziś to ja biegnę do Ciebie.

środa, 21 stycznia 2015

''Czas nie będzie na nas czekał'' Prolog (''Mushi" songfic)

Dobry wieczór.
Tak na początek chciałabym życzyć wszystkim spóźnione Wszystkiego Najlepszego w nowym roku.
Wracam po niezapowiedzianej przerwie i jest mi niezmiernie głupio, że tyle czasu nic nie dodałam. Przepraszam, po raz już nie wiem który. Naprawdę mi głupio.
Nie obijałam się, przyznając szczerze. I dalej, szczerze mówiąc, ostatnio mam coraz więcej rzeczy dość. Chcę wakacji :|
Teraz mam ferie, mam czas na nadrobienie każdej najdrobniejszej zaległości, a obijam się. Nic mi się nie chce. No cóż, peszek.
Amh, pewnie już każdy wie, że wydadzą mangową wersję Durarary. Mimo, że to nie novelka, to jestem naprawdę szczęśliwa, że ktoś się tym tytułem zainteresował. A, no i nowe odcinki drugiego sezonu. Nie chcę krakać, ale anime zapowiada się cudnie, dobrze trzymają poziom, oby tego nie zawalili (jak w przypadku Tokyo Ghoula D:). Jedynie mam pretensje do 2 odcinka, gdzie robotę zawalili tłumacze i wyszło, że Izaya nienawidzi wszystkich z wyjątkiem Shizusia. Juhuhuhuhu, Shizaya żyje!
Dobra, nie przedłużam.
To co widzicie niżej, to prolog czegoś, co pewnie będzie długie. Nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo bałam się ruszyć ten pomysł na opowiadanie. Jest po prostu inny... dziwny? To jest to opowiadanie, o którym wspomniałam w notce wstępnej. I strasznie boję się je schrzanić.
Powiem Wam jeszcze, że nic na temat fabuły nie zdradzę, bo każde słowo to spoiler. XD
Nie wiem co ile będzie wychodzić notka (błagam, niech ja zacznę wstawiać coś częściej D:), ale mam już trochę pierwszego rozdziału. A obiecywać nie mam już zamiaru, bo kończy się jak kończy, ugh.
Prolog opieram na piosence ''Mushi'' zespołu Dir en Grey. Prawdopodobnie w epilog też wplotę piosenkę.
Tak więc - miłego czytania.


''Czas nie będzie na nas czekał'' - Prolog



"Nie potrafię się nikomu zwierzyć.
Nie potrafię już nikomu zaufać.
Nie widzicie tego, że nawet światło wkrótce umrze, gasnąc.
Moją słabością a zarazem przeszłością, jest to, że nie potrafię się otworzyć."


Miałem na sobie jedynie poszarpane w niektórych miejscach ubrania. Ostatki z tego, ile wysiłku włożyłeś w przekonywanie mnie do swych racji. Ta kurtka, to ubranie, których strzępy pozostały na mym ciele, świadczą jak bardzo jesteś naiwny i jak Twoje słowa są nic nie warte. Cholernie. I na co nam to było? Dopóki one zostały całe, nie zachowując na sobie oznak ludzkiej głupoty, było w porządku. Nie chciałem tego tracić.
Tak naprawdę nic do mnie nie docierało. Moje już i tak wychudzone emocje, stały się jedynie cienką warstewką lodu. To był chyba jedyny powód, aby jeszcze nie podejmować pochopnych decyzji. Musiałem sam zapanować nad sytuacją. Bo ty już nie mogłeś.
Więc klęczałem w śniegu, spoglądając na niebo. Lekko granatowe chmury przecinała piękna jasna poświata, stworzona z niewielkich białych płatków. W mojej specyfice leży odmienność i zachwyt tym, na co inni nie zwracają większej uwagi. W wieku dziecięcym ludzie to potrafią. Dopiero potem ta umiejętność zanika. Niestety ja, znudzony swoim życiem nie odepchnąłem tej umiejętności. Umocnienie jej jest najlepszym na co mnie stać.
Tak więc stałem się dzieckiem. Rozwydrzonym i nie dającym spokoju. Kłopotliwym i nerwowym. Zbuntowanym bachorem. Lecz wciąż dzieckiem.
A Ty byłeś moim opiekunem. Choć mogło się zdawać, że to ja się Tobą opiekuję.
Zdajesz sobie sprawę, że teraz nie miałeś prawa odejść? Nie miałeś prawa zostawiać niemowlęcia. Dzieciaka bez opieki. Po wszystkich swoich słowach nie wolno Ci to było zrobić.

Z chwili na chwilę moje oczy robiły się coraz to większe. Miałem niesamowitą, wręcz chorą ochotę zacząć się śmiać, ponieważ nie wiedziałem co się dzieje. Owszem, widziałem wszystko, słyszałem, ale czułem się jak ślepiec. Wizję zakrywała mi puszysta mgła, kłębiąc się i kłębiąc, abym pozostał w jak najgorszej nieświadomości. Tym razem jak niewinne dziecko, które chroni się przed zobaczeniem najgorszego. Bo może to się wyryć w jego psychice. Bo może po tym przestać normalnie funkcjonować. Bo powodów jest masę, a z każdym nowym, dorosły jest przekonany, że musi zasłonić młodszemu oczy. Pomimo bycia tym dzieckiem, moja psychika już i tak była nie do odratowania.
Więc skoro ja jestem dzieckiem, to dlaczego Ty postanowiłeś nie zakrywać mi oczu, tylko zgrabnie zawiązać supełek na moich rzęsach, aby skutecznie zmusić mnie do patrzenia? Tak bardzo pragnąłeś wprowadzić mnie w swój świat, jednocześnie samemu się zmieniając. Jakaś chora, całkowicie popieprzona przysięga, że gdy ja spojrzę w oczy tłumu, Ty spojrzysz w oczy strachowi. Coś za coś, oko, za oko. Twoje ukryte cele nie wypaliły, a cienka, wręcz niewidoczna niteczka zawisła przed moim spojrzeniem usilnie każąc mi patrzeć. Bo już nie było wyjścia. Stało się.
- Nie mogę żyć, nie potrafię żyć.
Było za późno. Teraz, kiedy mam szansę wypowiedzieć te słowa... Nie potrafię. Nie chcę. Zaprzysiągłem Ci, że jeśli coś pójdzie nie tak, przestaniesz zwracać uwagę na moje próby samobójcze. Pozwolisz mi odejść. Mam okazję, której nie wykorzystuję. Bo dalej mnie trzymasz. W inny, chory sposób. A ja... Pragnę cofnąć czas.
Ale czas nie będzie na mnie czekał.

Zawisłem nad czarnym cieniem, zasnutym bordową poświatą. Cholera, to już były plamy, czy moje przewidzenia? Czy może ta mgła za moimi oczami starała się mnie pozbawić rozsądku i pokazać, że nawet Twój obraz mi się rozmywa?
Ludzie wokół mnie porozumiewali się w nieznanym mi języku. Kompletnie zapomniałem jak używać poprawnie słuchu, dzięki któremu mózg przetwarza nadawane informacje. Nie używałem też języka. Równie dobrze mógłby mi go ktoś teraz odciąć. Ja sam nie dałem rady go odgryźć. A przecież tak uwielbiałem kolor krwi...
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że za dużo krwi się przelało.
Patrzyłem przed siebie i wyczułem, że świdrujące mnie na wskroś oczy oczekują czegoś. Nie wiedziałem jedynie czego.
- Nie potrafię nikomu się zwierzyć! - wywrzeszczałem pewnego dnia do Ciebie, dając upust emocji. - Rozumiesz?! Nie potrafię już nikomu zaufać!
Pomimo, iż zaskoczyłem Cię tymi słowami, tym tonem, Ty dalej patrzyłeś na mnie tym swoim delikatnym wzrokiem.
Pomimo tych słów, mówiąc Ci je, w jakiś sposób Tobie zaufałem. A Ty bez jakiegokolwiek zająknięcia odpowiedziałeś, że nauczysz mnie ufać. Bo tylko Ty wiedziałeś o mojej tajemnicy. Złożyłem Ci obietnicę, a Ty natomiast przyjąłeś ją, obiecując coś w zamian. Teraz, gdy o tym myślę... Brzmi jak handel życiem. Ty trzymasz mnie, ja Ciebie.

Machinalnie przeniosłem wzrok na biały fragment czegoś na co patrzyłem zdumiony. Szkarłatne plamy zakropiły śnieżnobiałą czystość. Skoro nie kłamałeś, to czemu masz zamiar mnie teraz zostawić?! Gdybyś nie próbował mi udowodnić swoich pozytywnych przekonań co do ludzi, to dalej byłoby w porządku!
Zobacz co zrobili Twoi dobrzy ludzie.
Oni tego nie widzą. Nie widzą, że nawet światło wkrótce umrze, gasnąc. Przez nich moje światło umrze. Zgaśnie. Bezpowrotnie.
I wtedy już nigdy nie pokażesz mi dobra tego świata. Dobra, które nie istnieje. Wiedziałeś to, skrycie zgadzałeś się z moimi przekonaniami, ale dalej pozostałeś uparty.
Przekrzywiłem na bok głowę, nie mogąc zrozumieć, czemu mi to przeszkadza. Ale czyż nie było powiedziane, że jeśli świeci, to tak powinno pozostać?
Powinno, jednak coś może sprawić, że się zabrudzi. Swoim uporem pobrudziłeś swoje światło. A ja zgadzając się na pomoc, jednocześnie wyrażałem niemą zgodę, na to co się wydarzyło.
Może, gdyby moją słabością, a zarazem przeszłością nie było to, że nie potrafię się otworzyć, nic by się nie wydarzyło? Może gdybym to kiedyś wykrzyczał, uwolnił się od tego stwierdzenia, jak mi radziłeś, jutro zobaczyłbym Twoją jasność?
Koniec. Jutro nie istniało.


"Z pewnością coś zyskam, ale dobroć którą pochwyciłem, zniknie..."


Tak więc zyskałem nauczkę.
Nie ufaj nawet najbliższym. Nie w ten sposób. Nie naiwnie. Nigdy.
A Twój duch i Twa dobroć zniknęła. Bezpowrotnie. Bo przecież czasu cofnąć nie mogłem. Nie mogłem Cię zatrzymać, gdy mnie broniłeś. A wiedziałem, że jesteś słabszy. Że gdybym nie stał z boku, może skończyłoby się tylko szpitalem.
Ale się nie skończyło.
Bo nie mogliśmy zostać w domu albo wyjść godzinę później. Cholerne zbiegi okoliczności, cholerni ludzie i cholerny Ty, że mnie nie posłuchałeś. Nie chciałeś poczekać i się nie mieszać.
Nie każdy jest kochany i święty oraz zdolny do zmiany. Nie każdego zatrzymasz.
Nie ma już żadnego wytłumaczenia, ani ratunku.
Bo czas na nas nie zaczekał.


"Moje serce się zamyka, rozpadnie się na części.
Dzień za dniem duszę w sobie łzy, śmiejąc się.
Moje serce pokazało mi, że to w co wierze jest niczym.
Zabił mnie hipokryta."


Delikatny wiatr owiewa moje ciemne włosy i w głowie, na tle wspomnień, jeszcze rozbrzmiewa mi sygnał karetki, którą wezwał ktoś z przechodniów. Sam nie potrafiłem. Nie potrafiłem zrobić nic więcej, oprócz patrzenia się na Ciebie bez końca. Nie chciałem Cię takiego zapamiętać, Tsuki. Może to i samolubne. Może za to co dla mnie zrobiłeś powinienem odwdzięczyć się czymś lepszym niż tylko próbą wymazania z pamięci Twojej bladej twarzy. Może gdybym sam zainterweniował, to odratowałbym cię. 
Wiesz, znam jeden pozytyw Twoich ludzi dzięki temu zdarzeniu. Ktoś w końcu oprócz gapienia się na nas, postanowił wezwać pomoc. Tylko jedna osoba się tym zainteresowała. Reszta robiła z tego zbiegowisko.
Mimo, że nie bardzo już pamiętam te chwile, to pamiętam swój strach i swoje łzy. Pierwszy raz płakałem. Chciałeś, abym pokazał swoje emocje. Obiecałeś, że dasz mi do tego powód.
Nie musiał on być takie drastyczny.
Za to ty byłeś jak zwykle spokojny, wbijając mi nóż w serce. Szczerze powiedziawszy, pierwszy raz widziałem Cię aż tak spokojnego. Przekroczyło to moją świadomość i wyobrażenia.
Moje serce się zamknęło i rozpadło na części. Zaufałem Ci, powoli, stopniowo się otwierając. Tylko po to, aby za moment zatrzasnąć się w żelaznej klatce, do której nikt nie ma dostępu.
Zmieniłem się. Nie zrozum mnie źle. Dałem upust emocjom. Zmieniłem nastawienie. Gdy ty, leżałeś tam w śniegu, ja powoli przygotowałem się na najgorsze, dając sobie do zrozumienia, że czas coś zmienić. Wewnątrz wciąż jestem sobą. Teraz dzień za dniem duszę w sobie łzy, śmiejąc się. Nie wierzę w niebo, ani w żadnego boga, ale boję się, że jeśli jednak mnie widzisz i słyszysz, to nie jesteś zbytnio z tego obrotu spraw zadowolony. Bycie silnym dla wszystkich wokół, a płakanie w duszy boli. Daję sobie taką karę, udając twardego i dając upust emocjom w nocy. Tylko to mi zostało.
Otwieram oczy i zerkam na wyryte na przeciwko siebie nazwisko. Wiatr nie był jest silny, więc tylko trochę mocniej opatulam szalik wokół szyi.
Nie boję się już wychodzić do ludzi. Ale mimo, iż zajrzałem strachowi w oczy, to im nie ufam. Nie chcę. Nie ufam, ani nie wierze nikomu. Nie wierze w nic. Jestem pod tym względem pusty. Nie chcę wierzyć komuś drugi raz na słowo, aby potem nie wyjść na tym jak na znajomości z Tobą. Moje serce, które zahipnotyzowałeś, pokazało mi, że to w co wierzę jest niczym. Obudziłem się z transu, w który mnie wprowadziłeś. Nie czuje już tych omamionych słów, które mi mówiłeś swoim jąkającym się, lekkim głosem.
Ciebie już nie ma. Zostałem ja sam.
To ja chciałem się zabić, a to Ty powstrzymywałeś moje zamiary. W końcu, kiedy już Ci się udawało, postanowiłeś zniknąć.
Okłamywałeś mnie tak naprawdę przez cały czas. Wmawiałeś mi miłość ludzką, to że nie każdy jest taki sam, że mnie wyciągniesz z sideł mojego umysłu. Niestety zrobiłeś odwrotnie.
Zabił mnie hipokryta.
Zamiast mieć teraz pretekst do śmierci, dałeś mi powód do życia. Zabiłeś moją śmierć i mój masochizm. W pokrętny sposób osiągnąłeś swój cel.


"Typową odpowiedzią jest to, że gdy umrzesz narodzisz się ponownie i powrócisz.
Moje serce kazało mi w to wierzyć.
Zabiło mnie moje serce."

Dzisiaj mija kolejny rok... - Dopisuję, po czym chowam przydługi list do koperty, która jest już lekko przesączona wonią tego miejsca i wkładam ją w swoją skrytkę przy Twoim nagrobku. Co roku wracam i dopisuję do niej parę smętnych słów, aby Ci się wyżalić, aby dodać parę marnych słów, kilka przemyśleń do tego co się stało.
Ale nie dziś. Dzisiaj chciałbym móc użyć kilku słów i powiedzieć Ci co myślę. Nie chcę więcej pisać. W dniu dzisiejszym zdołałem tylko przeczytać to, co zgromadziłem za pomocą kilku zapisanych kartek przez te lata. Dzisiaj jestem starszy o ten rok. Mądrzejszy o rok. W ciągu roku wydarzyły się nowe rzeczy. Nowe doświadczenia. Mam nowe, świeże przemyślenia na temat naszego życia.
Więc nie chcę tego pisać. Mimo, że teraz byś mnie nie poznał, to boję się co by się stało, gdybyś przeczytał to co mam Ci do powiedzenia, zamiast usłyszeć to ode mnie. Gdy zastanawiam się, dlaczego się Ciebie obawiam, typową odpowiedzią jest to, że gdy umrzesz, narodzisz się ponownie i powrócisz. A ja marzę o tym, jednocześnie się tego boją.
Pozwól mi opowiedzieć Ci o swoich uczuciach. Pozwól mi dać sobie szansę opowiedzenia o każdym dniu, jaki przeżyłem z Tobą i bez Ciebie z własnej perspektywy. Może to jest samolubne, rozmawianie z marmurową ścianką i zimnym powietrzem. Może samolubne jest to, że w głębi mam nadzieję, że będzie mi lżej po tym co Ci opowiem.
Ale nie miej mi tego za złe, proszę. Robię to, ponieważ moje serce kazało mi w to wierzyć. Jeżeli jednak to nie będzie to, czego oczekiwałem i tak będzie dobrze. Byleby to powiedzieć, wyrzucić z siebie. Przestać ukrywać. Tak więc, proszę, Tsukishima-san...
Posłuchaj mojej historii o tym, jak zabiło mnie moje serce.